Także ten tego, miałam już tkaniny, poniedziałek popołudniu (impreza w sobotę), reszta dnia minęłam mi na wybieraniu, przebieraniu i myśleniu co by z tego uszyć, jaki fason będzie najlepszy, najszybszy i bezproblemowy. Wybrałam model 120 z grudniowej burdy z 2013 roku. Wydawał się dość prosty... ale tylko się wydawał, a może ja po prostu wiedząc, że mam mało czasu, tak sobie wmówiłam, a może to wina materiału...
We wtorek zrobiłam sobie formę na sukienkę i okazało się, że mi tego materiału to trochę braknie, jakbym nie przekręcała wykroju, nie kombinowała to i tak za mało... boższzzzz... Dwa głębokie wdechy i zrobiłam formę na spódnicę i bluzkę, posprzątałam mieszkanie by uspokoić nerwy i w środę... pojechałam po resztę materiału :). Skroiłam wieczorem sukienkę, a w czwartek zaczęłam szycie.
Oto efekt moich wypocin. Sukienka odcinana w talii i marszczona, w szwach bocznych wszyłam kieszenie, ale trochę za nisko. Z tyłu ma niewielkie pęknięcie a poniżej wszyty jest suwak. Podkroje pach i szyi odszyłam lamówką ze skosu, ale pojechałam taką łatwizną, że aż wstyd (no wiadomo, mało czasu). Dobrze, że materiał ma wzory, dużo wzorów, to nie widać tak bardzo tych niedociągnięć. W talii szlufki na pasek. Dodać jeszcze muszę, że uszyłam rozmiar 36 (chociaż planowałam 38), a i tak musiałam odrobine więcej zmarszczyć w talii, bo inaczej wyglądałam jak we worku.
Koniec końców wyszło całkiem znośnie, czuję się w niej dobrze, ma wiele do poprawy, a ja już nie mam cierpliwości poprawiać tej sukienki, ewentualnie mogę tylko uszyć drugą, lepszą wersje :).
A morał z tego wszystkiego taki, że nigdy nie szyj nic na ostatnią chwilę :).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz